piątek, 29 marca 2013

Świątecznie...

Życzę wszystkim, którzy choć czasem odwiedzają mnie na blogu sympatycznych, świątecznych chwil. Spotkań z ludźmi, których kochamy, szanujemy, cenimy. 
Nie zmuszajmy się do tego, co trzeba, co wypada. Spędźmy ten czas w zgodzie z sobą.
Odpocznijmy, zróbmy sobie przyjemności, stres i pośpiech zostawmy za drzwiami firmy/szkoły/urzędu.
            Życzę Wam dużo, autentycznych uśmiechów, bo przecież uśmiech to, jak mawiał  ksiądz   
                                               Jan  Twardowski, prawdziwy wdzięk serca.



wtorek, 26 marca 2013

Książki, przeceny, radość czytelnika i smutki autora...

Żyjemy w czasach tak przedziwnych, że w zasadzie już nic nie powinno mnie zdziwić. A jednak...
Całkiem prozaiczna sytuacja. Wizyta w hipermarkecie - nielubiana, ale nieodzowna, by zapełnić na 2 tygodnie lodówkę i mieć spokój. Przemknięcie między regałami z listą w dłoni, zapełnianie koszyczka, ale... przystanek na dziale "Książki".
Z przyzwyczajenia.
Jak książki, to zawsze muszę zerknąć.
Odrobina przyjemności między kupowaniem bagietki a mleczka do demakijażu.
Czasem zdarzają się przeceny. O tak, czasem można natknąć się na skarby w bardzo przystępnej cenie. Pamiętam, gdy pewien czas temu kupiłam na tym właśnie dziale, dokładnie w tym sklepie, przepięknie wydany album -  "Skarby królów Francji" z serii "Skarby świata" wydawnictwa Amber.


Na tym zdjęciu widać obwolutę i okładkę, równie piękną, po zdjęciu obwoluty. Co ciekawe, a niestety dość częste, tytuł z okładki (obwoluty) nie pokrywa się zupełnie z tytułem ze strony tytułowej, gdzie dopiero możemy przeczytać, że autorem książki jest Frederic V.Grunfeld, a jej tytuł brzmi "Królowie Francji."
Są to pewne niedociągnięcia wydawnicze, choć dopuszczalne. Książką się zachwyciłam, bo to był jeszcze czas mojej obsesyjnej miłości do wszystkiego, co francuskie, a ponadto zapłaciłam za nią jedyne 16 zł!
Jako czytelnik, nabywca i kolekcjoner książek  - można rzec - byłam w siódmym niebie!
Ale wracając do zakupów sprzed kilku dni...
Na tym samym dziale co zwykle, książki poukładane w rzędach,  zachęcające  kolorowe okładki. Wiele tytułów ze znanych ostatnio nowości, przeglądam, nie kupuję. Dużo beletrystyki. Ile kobiet pisze! Ile wydaje! Wszędzie namiary na autorki, strony internetowe, blogi, miłe panie uśmiechają się z okładek swych książek, których tytuły brzmią smacznie i kusząco. 
Oglądam, podziwiam, odstawiam na półkę. Nie można mieć wszystkiego. Nie można wszystkiego przeczytać. Braknie życia. 
Wreszcie kilka półek z książkami przecenionymi.  Spoglądam zachłannie, może natrafi się jakaś gratka? Ceny kuszące - 15, 12, nawet 10 złotych!
Nagle patrzę i oczom nie wierzę - skromna półeczka z książkami za 1, 99. 
Pośród rzuconych nieskładnie książeczek i całego bałaganu na półce za 1,99 widzę od razu tę jedną.   Zwraca moją uwagę staranne wydanie. Twarda oprawa, szyta, kredowy papier, zdjęcia. Nazwisko autorki nic mi nie mówi - Małgorzata Kościelniak "Siedem dni. Eseje i felietony". Biorę książkę do ręki i wsadzam do koszyka. Zabieram ją do domu, przeczytam, postawię na półce. Niech już tu nie leży, taka zapomniana, wyceniona na dwie złotówki. Tak nie postępuje się z książkami!

Podczytywałam ją sobie wieczorami, przed snem. Krótkie eseje-impresje na różnorodne tematy pisane - ja nazywam to - minimalistycznym stylem. Ciekawe, nawet oryginalne, nieprzegadane przede wszystkim. Widać, że autorka jest dziennikarką i zna starą zasadę "Gdy napiszesz dwie strony, skreśl jedną". 
Pisze interesująco i niebanalnie, nie o wydumanych problemach, ale o codzienności. 
Nie żałuję, że poświęciłam czas tej książce - było warto.
Zastanawiam się tylko, co czułabym ja, gdybym kiedyś zobaczyła jedną ze swoich książek wycenioną na 1,99? 
Czy kilka miesięcy, a nawet lat pracy, wieczory spędzone przy komputerze, niekończące się poprawki,  pracę wydawców, grafików można na tyle wycenić? 
Czy tyle kosztuje dziś wiedza, ludzka myśl, nasze marzenia?

sobota, 23 marca 2013

Spacer po przedwojennej Warszawie

Pogoda niby dziś była słoneczna, ale mroźno. Wybrałam się więc na spacer. To był spacer po Warszawie     w 1935 roku. Zdecydowanie za krótki...
To był film, którego przegapić nie chciałam i nie mogłam.  
"Warszawa 1935", bo o tym 18-minutowym filmie w 3D chcę dziś napisać.

Niewiele osób zostało z tych, które jeszcze tę wielką, piękną, elegancką, zabytkową i supernowoczesną stolicę pamiętają. Tamto pokolenie odchodzi...
Jestem pełna podziwu dla twórców tego filmu, grafików, historyków, konsultantów - ludzi, którzy włożyli w ten obraz 4 lata pracy.



Twórcy filmu tak o swym dziele mówią: 
"Przedstawiamy Wam Warszawę, jakiej nie znacie! Pierwszy raz po 66 latach! W całym architektonicznym przepychu przedwojennej metropolii! Pieczołowicie zrekonstruowaną w technologii 3D! Zobaczcie miasto, którym przed wojną zachwycała się cała Europa, określając je mianem Paryża Północy!

Projekt odbudowy Warszawy w technologii 3D jest dziełem studia Newborn animacja i vfx z warszawskiej Pragi. Pomysłodawca, Tomasz Gomoła, już 3 lata temu planował rekonstrukcję zabytkowej, oryginalnej zabudowy Warszawy i odtworzenie niepowtarzalnej atmosfery miasta. Pragnął w ten sposób przywrócić pamięć o dawnej świetności stolicy Polski. Jednak dopiero studio Newborn i drzemiący w jego zespole ogromny potencjał twórczy sprawiły, że idea odbudowy nabrała ostatecznego, imponującego kształtu. Prace nad "Warszawą 1935" trwały blisko 3 lata. O skali i rozmachu tego przedsięwzięcia świadczy fakt, że jest to projekt bez precedensu. Nikt wcześniej nie podjął się takiego wyzwania."

/ cytat ze strony: http://www.warszawa1935.pl/info.php/































Zanim film wszedł na ekrany widziałam w mediach rozmowy z jego twórcami. Podeszli do rekonstrukcji stolicy bardzo profesjonalnie, studiowali stare czasopisma, materiały archiwalne (m. in. z Archiwum Państwowego Miasta Stołecznego Warszawy), by odnaleźć najmniejsze szczegóły - szyldy sklepowe, marki samochodów, detale kamienic. To była na pewno tytaniczna praca. 
Wiem,  ile wysiłku i  skupienia wymaga przeczesywanie archiwów. Jak potem to siedzenie, by nie powiedzieć ślęczenie nad materiałami okupuje się prawdziwym, fizycznym bólem, a nierzadko i zapaleniem spojówek. Nigdy nie wykonałam w archiwach  pewnie 1/100 pracy, jaką wykonali ludzie pracujący nad tym projektem. Dlatego ich podziwiam.

W Internecie pojawiło się mnóstwo głosów krytycznych, nieraz wprost śmiesznych. Zarzuca się temu obrazowi, że trwa 20 minut, a reklamy poprzedzające film 15. Jeśli ktoś chciał film pełnometrażowy, widocznie nie doczytał na afiszu  na co idzie.
Ja śledziłam ten projekt od momentu, gdy zaczął powstawać, wiedziałam więc mniej więcej czego mogę się spodziewać. Przed "Warszawą 1935" była tylko jedna reklama. Dotyczyła filmu "Wielki Gatsby" z Leonardo DiCaprio.
A potem zaczęła się już przedwojenna Warszawa...
Film nie jest żadną reklamą. Ma sponsorów, całe szczęście, gdyby nie oni, pewnie nigdy by nie powstał.
Zarzuty, co do ceny do mnie nie przemawiają. Bilet kosztujący 15 złotych nie jest żadnym oszałamiającym wydatkiem. Zgadzam się,  to 15 zł. tylko za 20 minut. Ale czy ktoś kiedyś zrekonstruował istniejące,  a w zasadzie nieistniejące miasto? Ten projekt stał się głośny  także poza Polską i nie tylko wśród historyków.To cena za gigantyczną pracę wykonaną przez ludzi z prawdziwą pasją. 
Na grafice komputerowej się nie znam, nigdy nie widziałam i nie grałam w żadną grę komputerową, więc nie mogę powiedzieć czy gry są lepiej wykonane. Architektura jest oddana moim zdaniem w sposób sugestywny, bardzo dokładny. Najmniej udały się twórcom tego obrazu postacie, przypominały mi nieco lalki. Ale ja skupiałam się przede wszystkim na architekturze, na ludzi przymknęłam oko... Zabrakło tu może Starego Miasta, Łazienek, Zamku... ale twórcy zapowiadali, że skupią się na fragmencie miasta, na Śródmieściu.
Czytałam opinie o "smętnej" muzyce, jaka towarzyszy filmikowi. Dla mnie była raczej nastrojowa, nostalgiczna, ale smętnawa, nigdy!
Zastanawiałam się jedynie czym podyktowany był ten przejazd na wstecznym Marszałkowską? Warszawa zamiera nagle w bezruchu, a my-widzowie mijamy budynki, przechodniów,  samochody, dorożki, tramwaje. A Warszawa cały czas trwa w bezruchu. Taka jak na zdjęciach. Bo tylko tyle z tej Warszawy z 1935 roku zostało. Teraz został jeszcze film.

Podsumowując - jest to spacer po przedwojennej  Warszawie, jedyny w swoim rodzaju. Film może ma niedociągnięcia, niespodziewanie i bardzo szybko się kończy (chciałoby się jeszcze...), pozostawia niedosyt, ale i satysfakcję. Dla mnie, pasjonata historii, każda podróż w czasie, jest bardzo cenna. Nawet taka, w okularach  3D. 
                                                                               *****
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony www.warszawa1935.pl

wtorek, 19 marca 2013

Fotografie z dawnych lat...

Fotografie...  
Dziś mamy aparaty proste w obsłudze, cyfrowe, z podglądem  zapisujące setki zdjęć na karcie pamięci. Pamiętam jeszcze czasy, gdy miałam aparat z tradycyjnym filmem na szpuli i wyjeżdżając w różne ciekawe miejsca liczyłam klatki, by nie zabrakło. 
Ale dziś o fotografiach jeszcze starszych, tych pierwszych, w sepii, z czasów, gdy fotografia dopiero stawała się popularna. 
Mam w chwili obecnej dwa albumy dotyczące tego tematu. 


Pięknie wydany album (choć czytałam na jego temat krytyczne uwagi,  do których w tym miejscu zaciekawionych odsyłam) "Wokół pałacu i dworu. Z kolekcji Janusza Przewłockiego".
To album z serii "Kolekcje XX wieku", wydany w 2009 r. przez Ośrodek KARTA i Dom Spotkań z Historią.
O zbiorach Janusza Przewłockiego (1927-2007) słyszałam, nieraz widziałam w rożnych publikacjach zamieszczane fotografie z jego przebogatej kolekcji. 
Przewłocki - urodzony jeszcze przed wojną w majątku Mordy, pochodzący ze szlacheckiej rodziny kolekcjoner i wydawca, współpracownik paryskiej "Kultury" przez lata zbierał, opracowywał dawne fotografie. Bywał u swych wujków, ciotek, które trzymały paczki pełne fotografii, którymi już nikt z młodych się nie interesował. Przewłocki je ocalił. Powstał przepiękny  bogaty zbiór, dla historyków bezcenny. Janusz Przewłocki miał jeszcze kontakt z tamtym, starszym, przedwojennym, a nawet XIX-wiecznym pokoleniem. To dzięki tym osobom mógł zdjęcia opisać, odczytać, umieścić w czasie i przestrzeni. 
Dla mnie, mimo pewnych niedociągnięć, jest to album niezwykle cenny. Nie mówię tu o materialnym wymiarze, ale o treści i obrazie.  Na kilkunastu ostatnich stronach przemawia życie kolekcjonera - Janusza Przewłockiego. Są tu rodzinne fotografie i wspomnienie-relacja z nagranej w 1998 roku rozmowy.
Mnie zapadła w pamięć  jedna wypowiedź Janusza Przewłockiego:
"Od życia niewiele wymagam. Szkoda mi czasu." 
(s.211)
                                                                          *******
Jeszcze jeden album, ciekawy, choć już nie tak efektowny - "Polska w starej fotografii" wydawnictwa BOSZ z 2012 roku.



Album zawiera interesujący zbiór fotografii dawnych, podzielonych na kilka działów.
 Fotografie tu prezentowane pochodzą z różnych archiwów w Polsce. 
Nie jest to jeden, kompletny zbiór,  ale fotografie różnorodne podzielone na działy: 
Ludzie, Wieś, Miasto, Siedziby, Wiara, Wydarzenia.

Obydwie książki przenoszą nas w czasie. 
Można przyjrzeć się damom w atłasach i perłach, wraz z bohaterami tych fotografii bawić się w karnawale, polować, bywać w modnych uzdrowiskach. 
Można przejść się warszawskim Nowym Światem (patrz:okładka), zajrzeć do przedwojennego Wilna czy Lwowa. 
Brać udział w targu w Łowiczu, odwiedzić Dom Towarowy Braci Jabłkowskich w Warszawie. Z nostalgią spojrzeć na naszą pasażerską chlubę "Batorego".

Jednym słowem  można odbyć podroż do świata, który już nie istnieje...

sobota, 16 marca 2013

Spotkania z Aktorkami

Dziś o wspaniałej książce Łukasza Maciejewskiego "Aktorki" (Świat Książki, 2012). Pan Maciejewski napisał książkę piękną. Spotkał się (stąd podtytuł książki "Spotkania") z wielkimi aktorkami, kobietami, które doskonale od lat znamy z ekranów kinowych, wywiadów, zdjęć. 
Nasuwa się tu określenie, bardzo dziś nadużywane - ikony filmu i teatru.   Celowo nie używam słowa "gwiazdy",  bo ten wyraz całkowicie się dziś zdewaluował.

Książka jest podzielona na rozdziały,  które wyznaczają nazwiska kolejnych rozmówczyń Maciejewskiego. Na początku jedno, czarno-białe zdjęcie. To zabieg celowy. Nie ma tu wielu ilustracji,  zdjęć, jakie zapełniają dziś kolorowe magazyny. To nie obraz przemawia, nie upozowana sesja, nie obrobione komputerowo zdjęcia, lecz ONE. Aktorki.
Z kim możemy spotkać się na kartach tej książki? Nazwiska same mówią, jakiej klasy możemy się tu spodziewać: Nina Andrycz, Anna Dymna, Małgorzata Braunek, Beata Tyszkiewicz, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Stanisława Celińska, Ewa Wiśniewska, Danuta Stenka, Anna Romantowska, Anna Nehrebecka i jeszcze inne, wszystkie wymienione na okładce.
Książka ma budowę dość swobodną, są tam monologi aktorek, które opowiadają przede wszystkim o sobie, swoich rolach, są pytania i odpowiedzi na zasadzie wywiadu, a potem znów monolog. Są tu anegdoty, wyznania, charakterystyki osób, dygresje, celne stwierdzenia, mądre, zapadające w pamięć słowa. 


Cytaty z książki:
"Nic tak nie boli jak cudzy sukces"
/Nina Andrycz/

"Miejsce kobiety jest 'przy życiu',  nie przy mężu."
/Nina Andrycz/

"Lubię zmarszczki, dodają mi talentu"
/Krystyna Feldman/

"Przepis na udany związek to prawo do niepodległości."
/Krystyna Feldman/

" Po upadku powstania wszędzie były zgliszcza, nic nie funkcjonowało. Na jednej z ulic zobaczyłam stosy książek wysypujących się z ostrzelanej, zniszczonej księgarni.  Jakimś cudem przetrwały. Ludzie wolno podnosili je z ziemi.  Wycierali z kurzu, zabierali niczym talizman. Ja też wzięłam wtedy jedną z nich - to były Bajki Andersena"
/Danuta Szaflarska/


******
 670 stron, które bawią, wzruszają, skłaniają do refleksji. Piękna i mądra książka.

czwartek, 14 marca 2013

Eseje historyczne Stanisława Wasylewskiego

Nie pamiętam pierwszej książki tego autora, którą przeczytałam. Moja fascynacja jego pisarstwem była od pierwszego wejrzenia, a raczej przeczytania. Porwała mnie jego erudycja, łatwość wypowiedzi, celność sformułowań, oryginalność porównań... Sama byłam wówczas jedynie czytelniczką, marzącą o tym, by kiedyś może też spróbować...
Świat dam, królewskich dworów, historycznych postaci, które Wasylewski często przedstawiał nie we fraku lecz w szlafroku, pochłonęła mnie bez reszty. To w jego szkicu "Różyczka z Czarnobyla" ("Twarz i kobieta", Kraków 1960) poznałam po raz pierwszy bohaterkę mojej późniejszej książki Rozalię Lubomirską. 
Wasylewski potrafił wyczarować subtelnym piórem pasjonujący świat dawnych elit, świat koronek, delikatnej porcelany, wachlarzy,  dam o błękitnej krwi, amantów, balów, powozów. Pisał o obyczaju, modzie, towarzyskich spotkaniach. Przedstawiał sylwetki historycznych postaci jako ludzi mających słabostki, przez to bliższych, bardziej prawdziwych. 
Jego szkice historyczne dzięki temu stały się urocza gawędą, opowieścią, jakiej chce się słuchać. Jak najdalej było mu do wystudiowanych, ale ciężkich naukowych tomów, opracowanych co prawda solidnie, ale... nudno.

W swoich zbiorach miałam początkowo wydania dawne, te sprzed lat. Gdy kilka lat temu Wydawnictwo Inicjał wznowiło wydawanie książek tego niegdyś niezwykle poczytnego autora, pokusa była wielka, by... kupić nowe.  Stąd niektóre tytuły mam podwójne.  
"Twarz i kobieta" wznowiona została pod pierwszym, przedwojennym tytułem tej książki "Portrety pań wytwornych". Na okładce pojawiła się ikona rokoka królowa Maria Antonina, ale książka opowiada o Polkach: Izabeli Czartoryskiej, Helenie Radziwiłłowej, Rozalii Lubomirskiej, Julii Potockiej, Walerii Tarnowskiej i wielu innych.

"Romans prababki" z 1958 roku nie posiadał rozdziału 'Gwiaździarka" , który znalazł się w edycji współczesnej. Książki Wyd. Inicjał różnią się nieco w warstwie językowej, co wydawca zaznacza na wstępie. Tekst uwspółcześniono, przeprowadzono pewien językowy retusz. 
Mnie akurat  dość specyficzny język Wasylewskiego nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie, ale wydawca chciał przywrócić autora młodzieży.  Trzeba pamiętać, że Wasylewski przez długi czas pełnił obowiązki bibliotekarza we lwowskim Ossolineum. Do dziś zbiory tego archiwum, choć już przeniesione do Wrocławia, zachwycają bogactwem dokumentów. A cóż dopiero przed wojną! Wasylewski nie tylko miał do tego wszystkiego dostęp, potrafił w sposób przystępny, arcyciekawy opowiedzieć o tym swym czytelnikom.

Z kolei o obiadach czwartkowych, malarni, faworytach, płochliwym dworze ostatniego króla mówi książka "Na dworze króla Stasia". Wykwintnie podana historia polskiego oświecenia. Jak wszystkie książki Wydawnictwa Inicjał starannie wydana. Brawa dla grafika, który czarno-białe ilustracje potrafił interesująco wyeksponować. Ważny jest tu detal - miniaturka, talerz z porcelany, rozsypane monety, rozłożony wachlarz...

Na koniec jeszcze słowo o Wasylewskim. 
W "Portretach pań wytwornych" 
(2011 r.) ukazał się wstęp pióra Andrzeja Palacza przybliżający postać znakomitego pisarza. Smutny los czekał go po wojnie, gdy niesłusznie oskarżono go o kolaborację. Środowisko literackie od niego się odwróciło,  on sam przeniósł się do Opola, publikował artykuły pod pseudonimem.  Trzy lata po śmierci (1953 r.) Związek Literatów Polskich zrehabilitował pisarza, oddał mu honor.

wtorek, 12 marca 2013

Dwór w Krasnogrudzie - śladami Czesława Miłosza

Wzmianki o Krasnogrudzie pojawiły się już na tym blogu. Na stronie  Moje oczarowania zamieściłam kilka zdjęć, potem w artykule Przy kawiarnianym stoliku odsyłałam do nastrojowej kawiarni "Piosenka o porcelanie". 
Krasnogruda, niewielka wieś, położona za Sejnami, tuż przy litewskiej granicy, jest miejscem tak niezwykłym i tak odurzająco pięknym, że powracam do niej we wspomnieniach często. Było to miejsce dla mnie szczególne, bo przeżyłam tu oczarowanie Miłoszem. Tak naprawdę słowo "Milosz" zaistniało we mnie dopiero od tej wizyty. Nabrało znaczenia, przestało być nazwiskiem twórcy, którego trzeba znać. Zaczęło być nazwiskiem człowieka, którego życie chciałam poznać. 
A wszystko zaczęło się tu, w Krasnogrudzie...



Wakacyjny wyjazd, przeczytana gdzieś w przewodniku lakoniczna informacja, a potem  ciekawość, która zaprowadziła mnie do otwartego i odbudowanego nie tak dawno przez Fundację 'Pogranicze", dworku. Dwór należał przed laty do rodziny Czesława Miłosza, a tak naprawdę do jego ciotek: pięknej Gabrieli Elli Lipskiej (która była pierwszą miłosną fascynacją dorastającego poety) i Janiny Niementowskiej. Obydwie panie, by ratować majątek i podreperować finanse rodziny prowadziły w okresie międzywojennym we dworze pensjonat.
Przyjeżdżała tu inteligencja warszawska, organizowano przejażdżki, spacery, grzybobrania, tańce, pływano w pobliskim jeziorze Hołny. Przyglądał się temu nieśmiały, pełen marzeń nastolatek - Czesław Miłosz. Często siedział milcząco przy stole, chmurny, cichy, przysłuchując się rozmowom prowadzonym przez warszawskie towarzystwo. 
                                                                                                                                                                                       
Do dworku z czerwonym gankiem prowadzi ścieżka poetów. 
Na glinianych tabliczkach można poczytać fragmenty wierszy...
Dziś dwór w Krasnogrudzie przyjmuje gości i turystów, prowadzone są tu warsztaty, spotkania, odczyty. W samym dworku zaskakują ascetyczne wnętrza, nie odtworzono autentycznych, bo dwór nie miał pełnić roli muzeum, ale być miejscem otwartym, żywym, pełnym twórczych myśli.
Jedynym miejscem, które zaaranżowano "w duchu epoki" jest - jakie to znamienne - biblioteka.

W Krasnogrudzie można odpocząć. Nie ma tłumów, dojeżdżają tu nieliczni. Droga jest szutrowa, pomiędzy polami i jeziorami. Jest niewiele miejsc, gdzie można poczuć atmosferę dawnych lat, gdzie cywilizacja zostaje gdzieś daleko. Tu przyroda, architektura, poezja żyją w jakiejś niesamowitej symbiozie. Dobra energia tego miejsca odczuwalna jest wszędzie. We wnętrzach dworu, w piwnicach pięknej kawiarni, między starymi drzewami parku, na werandzie dworku, skąd kamienna scieżka prowadzi wprost nad jezioro...


Chciałabym jeszcze kiedyś pojechać do Krasnogrudy, a jednocześnie trochę boję się takiego ponownego "spotkania". Boje się, że te wrażenia i przeżycia wówczas mi dane już mogłyby się nie powtórzyć...
                                                                               ****
Po przyjeździe ogarnęła mnie gorączka czytania Miłosza, kupowania Miłosza. Nagle chciałam wiedzieć wszystko i wszystko przeczytać. Oczywiście to niemożliwe.  
                                                                                                                                             

Zakupiłam więc monumentalną biografię Miłosza pióra A. Franaszka, "Dolinę Issy", "Powroty do Litwy" - zbiór esejów, listów, wierszy Miłosza i litewskiego pisarza Tomasa Venclovy. Poszukałam jedynego tomiku wierszy poety, jaki posiadałam w swych zbiorach, to "Hymn o Perle".

Wreszcie kupiłam pięknie wydaną, pasjonująco napisaną książkę Zbigniewa Fałtynowicza "Wieczorem wiatr. Czesław Miłosz i Suwalszczyzna". Na okładce, prezentowanej powyżej, zdjęcie z lat 30. Czesława Miłosza kapiącego się w jeziorze Hołny w Krasnogrudzie. 

niedziela, 10 marca 2013

Kamienne tablice

Lubię powroty do książek starszych, kiedyś czytanych, nieco zapomnianych. Tak stało się niedawno, gdy wieczorem okazało się (a mam zwyczaj czytania przed snem), że czas sięgnąć po kolejną książkę. W mojej biblioteczce na jednej z półek od zawsze stoją "Kamienne tablice" Wojciecha Żukrowskiego. Dwutomowe wydanie z 1966 roku. 
Czytałam raz, dawno temu. Nie zawiodłam się wznawiając po latach lekturę. Początek nieco mnie znużył,  ale im dalej, tym było już lepiej.
Indie, lata 50. XX wieku. On jest węgierskim dyplomatą, ona australijską lekarką. To nie jest banalna opowieść o miłości. To piękny opis emocji, psychologicznych niuansów rodzącego się, potem trwającego i dramatycznie zerwanego uczucia. Indie nie są tu jedynie efektowną, egzotyczną dekoracją (choć nieraz można tak poczuć), to kolejny bohater.

`
Takich książek nie wymyśla się czekając na natchnienie  pod lipą lub na kanapie. Sięgnęłam do   życiorysu Żukrowskiego. Bogaty.
Oficer AK, potem LWP, bezpartyjny poseł na sejm. Człowiek, który w 1981 roku poparł gen. Jaruzelskiego, przyjaciel papieża Jana Pawła II, z którym pracował razem w kamieniołomie Solvay.

Opis ze skrzydełka książki
Szukałam jednak w jego życiorysie innej informacji. I potwierdziłam swoje przypuszczenia. W latach 50. był radcą ambasady w New Delhi w Indiach...

W Polsce książka odniosła swego czasu ogromny sukces, nakręcono nawet film (niebędący wierną adaptacją), który pamiętam jak przez mgłę.            W rolach głównych wystąpili  Krzysztof Chamiec i Laura Łącz. 

To, co mnie w tej książce zauroczyło, to piękny język, to umiejętność opisu emocji bohaterów. To np. pełen subtelności i wyzbyty banałów opis fizycznego zespolenia bohaterów. Jak wielu pisarzy ma z tym problem, jak w wielu książkach tego rodzaju opisy są po prostu nieporadne lub (co o wiele łatwiejsze) po prostu wulgarne.
U Żukrowskiego słowa płyną, czasem przeradzając się w metaforę, ale rzadko, by nie wpaść w niepotrzebne egzaltacje.
Autorowi zarzucano polityczne sympatie, w latach 80. zwracano mu książki w ramach protestu. Nie można odmówić mu jednak jednego, dla pisarza najważniejszego - TALENTU.

Nie wiem, kiedy było ostatnie wznowienie tej książki. Wiem natomiast, że w 2012 roku wydano "Kamienne tablice"  w wersji   E-book.


piątek, 8 marca 2013

Izabela - pani na Białymstoku

Postać Izabeli z Poniatowskich Branickiej jest raczej znana. Królewska siostra, żona ostatniego Branickiego herbu Gryf, pani na Białymstoku. Przetrwały do naszych czasów jej liczne portrety, zachowała się korespondencja, a jej białostocka rezydencja po latach wraca do dawnego blasku. W czasach życia Izabeli zwano jej pałac w końcu "Wersalem Podlasia".
Będąc w ubiegłym roku, po raz pierwszy zresztą, w urokliwym Białymstoku, zakupiłam okazjonalną książkę A.C. Dobrońskiego i A. Lechowskiego "Izabela Branicka w 200-lecie śmierci".


Nie jest to biografia ukochanej siostry króla Stasia, ale raczej szkic przypominający jej zasługi.  Miała na pewno ogromny wpływ na życie w epoce stanisławowskiej. Wydana jako młodziutka dziewczyna za 30 lat starszego Jana Klemensa Branickiego podzieliła los podobny do wielu kobiet z jej sfery. Małżeństwa były wówczas transakcjami, sojuszem polityczno - majątkowym rodzin, ugrupowań politycznych. Potem dopiero przyszła w jej życiu miłość. Nie do męża, do generała Andrzeja Mokronowskiego.
Mówiono - wcale nie po cichu - że gdyby koronowany brat posiał jej rozum pewnie nigdy nie straciłby tronu. No cóż, być może...
Zachwyciła mnie rezydencja Branickich w Białymstoku, niedawno pałac  przeszedł remont, odzyskują dawny urok i blask ogrody. Mogłam zobaczyć je w środku upalnego, słonecznego lata.

Pałac Branickich od strony ogrodowej
Park angielski i widok na Pawilon pod Orłem
Pawilon pod Orłem, budowla ogrodowa, niedawno powróciła na swoje miejsce.
Pałac zniszczony w czasie wojny, odbudowano niezbyt dokładnie, jeśli chodzi o zachowanie rozkładu pomieszczeń. Najbardziej reprezentacyjna sala rezydencji, niegdyś biała, dziś jest w tonacji jasnozielonej. Pałac częściowo jest dostępny. Znajduje się w nim obecnie siedziba rektoratu Uniwersytetu Medycznego.                                                                                                                                                                                        

























To nie koniec mojej podróży śladami królewskiej siostry. Niedaleko Białegostoku leży niewielka Choroszcz, a tam perełka - śliczny pałacyk - muzeum, o zadziwiająco pięknych, XVIII-wiecznych wnętrzach. 

Warto wejść do środka i przenieść się w czasy rokoka. Meble, porcelana, bibeloty, obrazy w złoconych masywnych ramach... 
Izabela Branicka spogląda na nas z portretów, uśmiecha się, zaprasza do środka... 
W parku są piękne stare drzewa, kanały, mostki. Tylko nieco to wszystko zapuszczone. Mam nadzieję, że gdy przyjadę tu następnym razem park wkroczy w lepsze czasy. Na pewno takiej przemiany życzyłaby mu sama Izabela.

czwartek, 7 marca 2013

Biografie kobiet

Tak sobie pomyślałam, że skoro mój blog, jak nazwa wskazuje, ma być z założenia, przede wszystkim o biografiach, to dziś, w przeddzień Dnia Kobiet, zaprezentuję książki, których bohaterkami są panie. Nie wszystkie z książek  to klasyczne biografie, ale wszystkie mówią o kobietach.
Są wśród nich Polki, Francuzki, Niemki, Szkotki, Rosjanki...  Arystokratki, pisarki, faworyty władców, działaczki społeczne, królowe, tancerki, aktorki...
Kobiety szczęśliwe i przegrane, wytworne damy i skromne kobiety wielkiego serca, muzy artystów, zdradzane żony, szczęśliwe matki, emancypantki, laureatki Nagrody Nobla, projektantki mody, malarki...
Kalejdoskop kobiecych losów.





















Wszystkim Paniom odwiedzającym ten Blog dedykuję z okazji jutrzejszego  dnia 
słowa z tomiku Marii 
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:


"Idzie ulicą kobieta szczęśliwa (...)
spod butów umykają gwiazdy..."

[M.Pawlikowska-Jasnorzewska: Idzie ulicą kobieta szczęśliwa. Wydawnictwo Miniatura. Kraków 1995, s.29]

niedziela, 3 marca 2013

Dzień Pisarza

Marzec - miesiąc miły choćby z faktu rozstania z przedłużającą się zimą, czas budzenia się przyrody, czekania na nowe. Dodatkowo 3 marca obchodzi się Międzynarodowy Dzień Pisarza.
Święto ustanowił PEN Club w 1984 roku.
Przejrzałam najważniejsze serwisy informacyjne przed chwilką, a tam cisza. Sprawdziłam jeszcze raz datę, czy na pewno 3 marca? Tak. Ale ważniejsza w doniesieniach z pierwszych stron jest moda celebrytek i uchylenie rąbka tajemnicy, co widzowie zobaczą w 1553 odcinku swego ukochanego serialu. Kto, z kim, po co i dlaczego...
O pisarzach cicho. 
To postanowiłam napisać. 
Pisarz - dla mnie, to słowo wciąż wielkie. I wypowiadając je myślę o tych największych, którzy zostawili w literaturze wieczny ślad. 



"Wielu pragnęło zos­tać pi­sarza­mi prze­de wszys­tkim dla­tego, że mają ochotę żyć ja­ko pi­sarze. To sta­wianie wszys­tkiego na głowie. Prze­de wszys­tkim się żyje, a do­piero po­tem można ewen­tual­nie oce­nić, czy ma się coś do prze­kaza­nia, ale de­cydu­je o tym sa­mo życie. Za­pis jest owo­cem życia, nie zaś życie – owo­cem zapisu."


"Ra­da dla pi­sarzy: W pew­nej chwi­li trze­ba przes­tać pi­sać. Na­wet przed zaczęciem."

sobota, 2 marca 2013

Godurowo i jego mieszkańcy

Dziś o książce Izabeli z Żółtowskich Broszkowskiej "Zółtowscy z Godurowa".
Książka wydana  w serii "Biblioteka WIĘZI" w 2010 roku. Wydana starannie, w twardej oprawie,    z wyklejką i mnóstwem fotografii z rodzinnych archiwów autorki. Fotografie zachowały urok dawnych czasów, prawie wszystkie są w sepii, a reprodukcje są dobrej jakości.
To rodzinna opowieść o przodkach, starym domu wybudowanym pod wielkim dębem, ziemiańskim życiu, codziennych kłopotach, ale jakże innych od tych dzisiejszych.

 Wydawca pisze o książce: 

„Stary dwór w Godurowie był świadkiem zarówno najpiękniejszych, niemal sielankowych chwil, jak i tragedii rodzinnych czterech pokoleń Żółtowskich. Dzieje tego zasłużonego dla Wielkopolski rodu, barwnie opisane na podstawie pamiętników, listów, wspomnień i innych dokumentów znalezionych w archiwach, wiernie oddają koloryt epoki przełomu XIX i XX wieku.

Autorka, córka ostatniego przed zagładą 1939 roku właściciela majątku, Benedykta Żółtowskiego, pisze w Posłowiu: „Opisałam ich dzieje nie po to, by wyliczać wysokie rodzinne koligacje, owe prababki Zamoyskie, Potockie, Sapieżanki czy Lubomirskie, bo to wszystko, choć kiedyś było bardzo ważne, przeminęło z wiatrem, pozostała natomiast tradycja gorącego patriotyzmu, głębokiej religijności i solidnej pracy ludzi przyzwoitych”.

Dobrze czyta się opowieść o mieszkańcach starego, barokowego dworu w Godurowie. Najciekawsze są fragmenty mówiące o dawnym obyczaju. Możemy dowiedzieć się z czego składał się np. posag zamożnej panny. Interesujące się takie np. spostrzeżenia: "Moda wtedy zmieniała się co kilkadziesiąt lat, także wyprawne suknie nosiło się prawie do śmierci." (s.61).
Jest wzmianka o chłopcu,  który najęty był w majątku do doglądania krów,  jednak swoją pracą niezbyt się przejmował,  bo wolał czytać ukradkiem "Krzyżaków". Przyjęty wreszcie we dworze jako pomocnik kamerdynera, zakradał się często do dworskiej  biblioteki i czytał zachłannie powieści historyczne. Chłopcem tym był Ignacy Stachowiak, w latach późniejszych oficer polskiego wywiadu.
Historia takich rodzin, ich trwanie, przekazywanie tradycji nie jest jedynie martwym zapisem w sztambuchu i kolekcją starych fotografii. Ta historia wciąż (choć już inaczej) ma ciąg dalszy... Świadczy o tym choćby fakt, że przepiękny ślubny szal z belgijskiej, cennej koronki, należący niegdyś do Ludwiki Żółtowskiej do dziś dnia służy jako welon ślubny kolejnym pokoleniom w tej rodzinie... 



Na jednym ze zdjęć widzimy Ludwikę Zółtowską w rodowym naszyjniku z  pereł.  W przypisie stronę wcześniej można przeczytać, że piękne perły przysłużyły się rodzinie w późniejszych  ciężkich czasach. Zapinkę od naszyjnika, którą był okazały szafir otoczony brylantami, autorka otrzymała w prezencie ślubnym, by potem sprzedać, aby wpłacić na mieszkanie tzw. M4. 
Życie Godurowa przekreśliła II wojna światowa...

                                                                          ***
Dwór spalony został w 1946 roku. W dawnym majątku działał PGR. 
W internecie znalazłam zdjęcie niedawno odbudowanego dworu w Godurowie, jest w rękach osoby prywatnej. Czy związanej z rodziną? Tego niestety nie wiem.
Rok temu ukazała się kontynuacja rodzinnej historii " Trudne lata. Żółtowscy z Godurowa 1939-1956.". Ta lektura jest jeszcze przede mną...